Witajcie po długiej przerwie w czasie której zajmowałam się wieloma sprawami bieżącymi ale także miałam głębokie przemyślenia nad istotą i całokształtem blogowania.
Szczególnego, (babskiego) blogowania, w którym przez 6 lat brałam czynny udział.
Ciśnie mi się na klawiaturę wiele pytań, nie na wszystkie mam dobrą odpowiedź, ale jakieś swoje zdanie mam.
Może ktoś przeczyta ten post, może nawet zgodzi się z moimi spostrzeżeniami albo doda coś od siebie?
Tytuł posta zapewne coś sugeruje... przede wszystkim, że czas "leci", a nawet pędzi jak japoński pociąg.
Jakieś 10 lat temu zaczęło się całkiem otwarcie mówić, najpierw o tym , że przyrost naturalny ludzkości jest, ogólnie biorąc, za mały ( zapewne z wyjątkiem państw, w których często brakuje prądu) a następnie, że przybywa osób w wieku poprodukcyjnym, czyli nazbyt dojrzałych. W dodatku przybywa w sposób całkiem niekontrolowany. Nie do końca jest to prawda bo znam wiele tzw. przypadków poprodukcyjnych, które mimo cezury emerytalnej nadal się produkują. Ja też.
Był to dobry przyczynek do tego, aby się pochylić nad tymi dojrzałymi osobami. Przy okazji pochylania pojawiły się interesujące tematy "na temat".
Dominującym tematem okazał się temat wyglądu i zagadnienie: jak się starzeć - z godnością czy bez godności i czy w ogóle wypada się starzeć (sorry za wielokrotne użycie rzeczownika TEMAT ale to dla podkreślenia wagi tematu).
Tak właśnie powstał skrót myślowy "50+". Kobiety natychmiast stały się wielbicielkami tej czarownej liczby, nastąpił złoty czas rozmów o kobietach oraz z kobietami i o ich problemach, szczególnie po 50-ce.
Największy damski problem i to w każdym przedziale wiekowym nazywa się: JA NIE MAM CO NA SIEBIE WŁOŻYĆ. To odwieczny problem , bo w zamierzchłej przeszłości powstawały piosenki a nawet dowcipy na ten temat.
Kobiety "50+" zasiadły do swoich pc-tów aby pisać blogi o fajnych ciuchach. Te, które były np. urzędniczkami w magistracie miały lepiej, bo musiały się nauczyć pracy na tym sprzęcie, a potem już wsiąkły na dobre. Cudowna sprawa, ile wspaniałych pomysłów, wspaniałych fotek strzelanych przez męża albo dzieci. A ile przyjaźni i miłych kontaktów z koleżankami z branży. Po prostu super.
Tylko, że 50 + była trochę za krótka, co zrobić żeby być ok, jak się cichaczem tę 50-kę z duuużym plusem przekroczyło... ach, przecież tu spokojnie się pociągnie, po 50-ce to może być nawet 100-ka,czyż nie? (biorąc na logikę), i tak my ,spryciule ,sprytnie tę 60-kę przeciągnęłyśmy jeszcze na plusie od 50-ki wmawiając wszystkim rzecz oczywistą, że dzisiejsza 50-ka to dawna 30-ka itd. wzorem Carrie Bradshow, która zawsze wygląda świetnie, nawet w drugiej części Seksu w wielkim mieście.
Aż tu nagle ! 60 + się niebezpiecznie zbliża do krawędzi i bach, nagle za przyczyną nieznanych dotąd zjawisk psycho-somatycznych spadamy w "czarną dziurę", następuje coś w rodzaju nagłego otrzeźwienia ( a było tak pięknie!) i stajemy przed dylematem ,co robić : psychoterapia czy lifting?
Łapiemy się półśrodków, modyfikujemy dietę (z marnym skutkiem), bierzemy suplementy na wszystko, udajemy się w podróż, zaczynamy pisać pamiętnik z życia ( to dobrze idzie ,bo pamięć wsteczną mamy lepszą niż tę bieżącą). Pozostaje jeszcze jedna, ostatnia deska ratunku,WNUCZĘTA, którym poświęcamy się bez reszty z miłością bezbrzeżną i wszystkie powyższe problemy mamy z głowy.
A co z modą? Czy nas ,ryczące 70ki (bez plusa, bo to ryzyko) jeszcze dotyczy? Może jakaś odmiana stylu? Jakie trendy kreować....
Ach, być kobietą, być kobietą (mimo wszystko).
ps. A może dzisiejsza 70-ka to dawna 50-ka? Gdyby powstała III część Seksu w wielkim mieście to pewnie byśmy się dowiedziały.